wtorek, 18 grudnia 2012

4. Przebudzenie

Przepraszam, że tak długo nic nie pisałam, ale mam nawał sprawdzianów! :)
Zapraszam do lektury.

*             *              *
 

"Przecież to żałosne"- myślał, zapinając mały guzik przy lewym rękawie białej koszuli. Spojrzał na swoje odbicie w dużym, naściennym lustrze w pokoju gościnnym ojca. Stanął bokiem i przyglądając się swojemu wyglądowi zaśmiał się pod nosem z całej tej sytuacji. Bawiła go ta słaba resocjalizacja, która niby miała go zmienić. Jefferson powinien wiedzieć, że na nic jego starania, ale widocznie nie dawał za wygraną. Zawsze był naiwny...
 - Matt! - usłyszał wołanie z parteru.
Nie odpowiedział, zabrał jedynie leżącą na dużym, podwójnym łóżku marynarkę i w biegu zapiął kamizelkę garnituru. Zszedł na dół.
- Odpowiadaj, kiedy do ciebie mówię - upomniał go starszy, kiedy tylko chłopak pojawił się na schodach - Pamiętaj, że czasy kiedy wykorzystywałeś moją pozycję właśnie minęły, musisz zdać sobie w końcu sprawę, że...
- Jedźmy już.
Jefferson westchnął ciężko zrezygnowany i spuścił zmęczony wzrok. Zabrał kluczyki samochodu z lady w kuchni i wstał z miejsca udając się do auta razem z synem.
             Miejsce parkingowe, które zajął mężczyzna znajdowało się tuż przed drzwiami, a obok znaku koperty widniał napis mówiący, że jest ono zarezerwowane dla samochodu o podanej niżej rejestracji. Nie trudno było się domyślić czyjej.
 - Nie trzaskaj drzwiami, to nie jest stary rzęch twojej matki - warknął. Matt nie przejął się słowami ojca i mimo to zamknął drzwi z hukiem. - Posłuchaj mnie. To nie miejsce, gdzie możesz całymi dniami siedzieć bezczynnie na dupie i zajmować się własnymi sprawami. Robisz wszystko, cokolwiek, ktokolwiek, kiedykolwiek ci zleci, jasne?
 - Chyba sobie żartujesz... - prychnął lekceważąco.
 - Pamiętaj, co powiedziałem ci w domu. Te pieniądze wcale nie muszą trafić do twojej kieszeni -chłopak zamilkł - Będziesz pomagał Kendrze w sekretariacie.
 - Kim do cholery jest Kendra? - chłopak podniósł brwi.
 - To moja sekretarka i przyszła pani Jefferson. - uśmiechnął się dumnie.
 - Zajebiście. Potrafi w ogóle pisać? Czy po prostu ma fajne cycki? - prychnął pogardliwie śmiechem. Ojciec puścił to mimochodem. Weszli do budynku.  Przy wejściu przywitała ich atrakcyjna asystentka, która zabrała ich płaszcze. Szli szybkim krokiem wzdłuż długiego korytarza. Mijali wiele drzwi, w których stały młode kobiety, wszystkie przed trzydziestką i przyglądały się im bez mrugnięcia okiem.
 - Co to ma być? Agencja towarzyska? - rzucił cicho Matt.
 - Nikt nie jest tak dobrym sprzedawcą, jak piękna kobieta. - odparł na to ojciec. Chłopak się tylko uśmiechnął. Z każdej strony napierały na nich wzrokiem uśmiechnięte pracowniczki. Większość witała ich słodkim głosem: "Dzień dobry, panie Jefferson". No... może nie ich obojga, tylko jego ojca. Ale na niego też patrzyły łakomym wzrokiem. Matt zauważył, że każda, co do jednej, ubrana była w obcisłą spódniczkę, buty na obcasach i przylegającą białą bluzkę wpuszczoną do spódnicy. Miały idealny makijaż, nie za mocny, nie za słaby. Jednocześnie elegancki, jak i kuszący i przyciągający spojrzenie. Już sobie wyobrażał, jak ojciec robił "nabór" na te stanowiska. Uśmiechnął się do swoich myśli. Sprytny sposób: założyć firmę, zatrudnić kobiety, zarabiać miliony i przy okazji "korzystać z zasobów firmy", no... nie docenił ojca.
 - A tam... - Jefferson wskazał palcem na jedyne zamknięte drzwi w korytarzu. - jest twój... gabinet - w tym momencie uśmiechnął się podejrzanie. - Kendro, pozwól tu na sekundę. - skinął ręką na wysoką blondynkę stojącą z brzegu rzędu seksownych asystentek. Ona jedyna z nich wszystkich miała do olśniewającej koszuli przypiętą broszkę, tak jakby to stanowiło niesamowite wyróżnienie i sprawiało, że wszystkie kobiety patrzyły na nią z zazdrością. Podeszła powoli, z gracją modelki. Jej długie nogi pewnie stawiały kroki w wysokich obcasach. Szła dumnie, z przymrużonymi oczami, najwidoczniej zadowolona z siebie. Pewnie cieszyła się, że jej szef, a zarazem przyszły mąż wezwał ją, jak posłusznego pieska. Cała uwaga skupiona była na niej, co najwyraźniej sprawiało jej ogromną przyjemność. Miała długie blond włosy, które spadały falami na jej plecy i podskakiwały sprężyście przy każdym ruchu. Jej dość obfity biust wtórował im do rytmu. Była szczupła, miała figurę typowej komercyjnej modelki. Kocie błękitne spojrzenie podkreślone czarną kreską, wargi wypełnione szkarłatnym kolorem i dość zgrabny prosty nos. Całość sprawiała, że wyglądała nieziemsko. Chociaż Matthew preferował inny typ urody, to w tym momencie nie dziwił się ojcu i chętnie pogratulowałby mu dobrego wyboru... Gdyby go lubił, lub chociaż szanował.
 - Przynieś mi kawę. - Po umalowanej twarzy Kendry przebiegł cień niezadowolenia,  ale natychmiast zniknął. Najwidoczniej przyzwyczaiła się już do takiego zachowania swojego przyszłego narzeczonego. Niedługo zajęło jej poderwanie tego starego amanta. Gdy przyszła na rozmowę kwalifikacyjną, miała plany, nadzieje. Wszystko runęło w gruzach już po paru minutach. Zdziwiło ją, że jej możliwie przyszły szef nie zadał jej żadnych pytań dotyczących jej wykształcenia, przeszłości, planów. Patrzył się tylko na nią głodnym wzrokiem i kazał jej się przejść po pokoju. Zrobiła, co kazał bez wahania. Miała dość szukania pracy. Rok wcześniej skończyła prawo. Była inteligentna, ale mało przedsiębiorcza. Bardzo się ucieszyła, kiedy mężczyzna zaoferował jej posadę, przyjął na stanowisko drugiej asystentki. Pewnego dnia szef zawołał ją do siebie do gabinetu. Siedział na swoim skórzanym ogromnym fotelu tyłem do niej. Na jej pytanie, czy czegoś nie potrzebuje, odwrócił się i spojrzał na jej sylwetkę. Powiedział, żeby do niego podeszła i usiadła obok niego. Zrobiła, co kazał, choć wydało jej się to dziwne. Rozmowę rozpoczął od tego, że jest dobrą pracownicą, ale nie wie, czy jest dość dobra na to stanowisko, że w kolejce jest jeszcze mnóstwo młodych dziewcząt, które może sprawdziłyby się lepiej w tej pracy. Ona tylko kiwała głową i patrzyła w ziemię. Poczuła spoconą dłoń na swoim kolanie. Przeszedł ją dreszcz, ale dalej nie patrzyła mu w oczy. On gładził ją sztywno kciukiem i podsuwał coraz wyżej. Nic nie mówił. Wiedział, że się zgodzi. Zresztą, gdyby tak się nie stało, to od razu wyleciałaby z hukiem i nigdy więcej tu nie zawitała. Do tego wystawiłby jej pewnie nieprzychylną opinię i bardzo trudno byłoby jej znaleźć nową posadę. Wsunął mokrą dłoń pod jej spódniczkę, a drugą położył na jej ramieniu. Wstał z miejsca, nie był za wysoki, trochę łysawy, ze świdrującym spojrzeniem. Zalała ją fala obrzydzenia. Stanął przed nią, na wysokości jej oczu zauważyła lekkie wybrzuszenie jego spodni, do przyprawiło ją o dreszcze i uczucie lekkiego strachu. Myśl o tym, że miałaby to zrobić ze starszym, mało pociągającym mężczyzną nie podobała jej się. Ale zawsze uważała, że kariera jest najważniejsza i że zrobi wszystko, co może, by się wybić. Nigdy nie sądziła, że takim kosztem, ale życie nie jest bajką... Rozpięła mu rozporek i się zawahała. Długo nie musiała czekać, gdy on pociągnął ją gwałtownie za tył głowy i zmusił do zrobienia mu dobrze. Po skończonej "robocie" zapiął spodnie i wyszedł do łazienki znajdującej się w jego gabinecie, widocznie specjalnie ją tu wybudował z myślą o takich sytuacjach. Na odchodnym rzucił jej przez plecy "Dzisiaj jeszcze nie wylecisz". Następnego dnia w pracy czekał ją awans. I tak zaczęła się jej "kariera".
            Jefferson otrzymał swoją kawę i w tym momencie wszystkie kobiety weszły do swoich pomieszczeń.
 - Nieźle wyćwiczone. - uśmiechnął się Matt ironicznie.
 - Oto twoje miejsce pracy - ojciec pchnął drzwi do małego pokoju, który okazał się chlewem. Po całej podłodze walały się sterty papierów, tysiące kartek, karteczek, formularzy, ankiet, zgłoszeń, rachunków... miliony wszystkiego.
 - Chyba żartujesz... Co ja mam niby z tym zrobić? Wypierdolić przez okno?!
 - Panuj nad językiem! - krzyknął mu prosto w twarz. - W mojej firmie nie będziesz się tak odzywał. Masz wszystko posegregować w kolejności alfabetycznej i oczywiście datami. Ankiety do ankiet, rachunki do rachunków... Wszystko ma być poukładane... Do jutra - uśmiechnął się lekceważąco.
 - Pieprzę taką pracę! - krzyknął centymetr od twarzy ojca.
 - Mówiłem ci coś o słowniku.
 - A co jeśli tego nie zrobię?
 - Sam wiesz. - Jefferson poklepał się ręką po kieszeni marynarki.
 - Gdyby nie to, że chcę od ciebie kasę, to już być dostał po mordzie... I zrób mi przysługę, okej? Weź miętówkę. - uśmiechnął się pod nosem i wyszedł z pokoju.
 - Gdzie idziesz? Wydawało mi się, że masz dużo pracy. - Matt nie odpowiedział na słowa ojca, choć pewne słowa cisnęły mu się na język. Otworzył jedne z drzwi znajdujących się w korytarzu. Za biurkiem uśmiechnęła się do niego mało życzliwie młoda kobieta.
 - Przepraszam bardzo, ale mam dużo pracy. A pan jest...? - uniosła znacząco brwi.
 - Jefferson. - na dźwięk tego nazwiska asystentka wzdrygnęła się.
 - Och! Przepraszam pana, w czym mogę służyć? Kawki? Herbatki? Chętnie pomogę... - kąciki jej warg uniosły się lekko. Zauważył, że przeleciała szybko wzrokiem po jego garniturze. Pewnie szacowała jego cenę. Uśmiechnął się szarmancko. Podszedł do niej wolnym, pewnym siebie krokiem.
 - Isabelle, tak? - spojrzał jej głęboko w oczy. Skinęła głową wpatrzona w jego przystojną twarz. - Potrzebuję twojej pomocy. Chciałbym, żebyś coś za mnie zrobiła...
 

*          *            *

            Samantha obudziła się wcześnie rano. Zauważyła, że przyjaciele jeszcze spali. Po cichu, na palcach ruszyła do łazienki. Po drodze zauważyła, że w salonie na kanapie śpi Josh. Leżał w dziwnej pozycji tak, że jedna noga zwisała z łóżka, druga leżała sztywno, a ręce miał rozłożone prostopadle do ciała. Widziała jego zaspaną, ale wciąż przystojną twarz. Miał krótkie, lekko kręcone ciemnoblond włosy. Jego kształtne usta ułożone były w lekkim grymasie, co sprawiało, że wyglądał jak małe dziecko, które nie dostało cukierka. Przystanęła na chwilę, spoglądała na niego i zaczęła się cicho śmiać.
 - Cco? co? - Joshua przebudził się na dźwięk jej głosu, ale chwilę potem zamknął spowrotem oczy. Zaśmiała się nieco głośniej, czego nie mogła powstrzymać. W tym momencie chłopak zleciał z łoskotem z łóżka i błyskawicznie podniósł się z ziemi. - Auć. - pomasował się po plecach.
 - Przepraszam, szłam do łazienki. - uśmiechnęła się przepraszająco.
 - W porządku. - przeczesał palcami splątane włosy.
 - Fajne bokserki. - znów wybuchła śmiechem. Były bardzo stylowe, niebieskie w różowe króliczki.
 - Podobają ci się? - zawtórował jej śmiechem. - Kupiłem je specjalnie dla ciebie.
 - Co? - zaśmiała się nieco głośniej lekko zakłopotana. Wcześniej nie zauważyła, ale Joshua już miał całkiem... ciekawą sylwetkę. Taak, ciekawą... Potrząsnęła głową. - Yyy... Idę do łazienki. - szybkim krokiem opuściła salon. Wzięła prysznic, ubrała się i wyszła z toalety.
Miała nadzieję, że Patrishia już się obudziła.
 - O, cześć. Już wstałaś? - stanęła w drzwiach do sypialni przyjaciółki.
 - Tak jakby. - Trish głośno ziewnęła. - Josh już wyszedł?
 - Nie wiem, brałam prysznic. A dokąd miał iść?
 - Do pracy, od niedawna jest kelnerem w jakimś barze śniadaniowym. Chyba już poszedł.
 - Aa... Dzisiaj rano dziwnie się zachowywał. - zmarszczyła brwi.
 - Niee... on zawsze tak śpi. Nic nadzwyczajnego. - Pat uśmiechnęła się spokojnie.
 - Nie o to mi chodzi. Mówił i patrzył na mnie tak, jakbym... sama nie wiem. Go interesowała?
 - Wciąż nie wiem, co w tym dziwnego? - przyjaciółka uniosła ze zdziwieniem brwi.
 - No... przecież on jest gejem! - Sam poruszyła energicznie obiema rękami akcentując dramatyzm sytuacji. Trishia się tylko roześmiała.
 - Co? Cha cha cha... Serio? Ty... myślałaś, że on... Cha cha, chłopców? - nie mogła wypowiedzieć zdania, bo śmiech sprawiał, że się dławiła.
 - To nie jest śmieszne! - Samantha sama też zaczęła się śmiać. - Serio.
 - Zwariowałaś! Nie wiedziałaś, że na ciebie leci? - tym razem spoważniała i patrzyła się z szeroko otwartymi oczami. - Dziewczyno! Ty chyba jeszcze śpisz!
 - Co? Bzdura... Co? Niemożliwe! Nie gadaj! - szturchnęła Trish w ramię.
 - Dobra, nie musisz mnie bić... - uśmiechnęła się pogodnie.
 - Czemu mi nie powiedziałaś?!
 - Przecież myślałam, że wiesz! Ma twoje zdjęcie na tapecie w telefonie! - zachichotała. - Czy to nie żałosne? - uniosła jedną brew. Gdy zobaczył minę Sam, przestała się uśmiechać.
 - Podoba ci się! Pooodoba ci się! Moja przyjaciółka kocha mojego brata! - krzyknęła na całe gardło.
 - Ciiicho! Pogrzało cię? Nie kocham go, jest fajny i nawet przystojny, ma ładne oczy, a te loczki są całkiem seksowne, szczególnie jak śpi, wygląda bosko i... Nie! Nie jest w moim guście. - pokiwała energicznie głową.
 - Właśnie widzę, jest ci totalnie obojętny. - prychnęła cicho. - Chodź, zjemy coś.
 - Tak, umieram z głodu. Zamawiam jajecznicę z bekonem! - krzyknęła zainteresowana.
 - Ej, nie jestem kelnerką. Ale wiesz kto jest... - zachichotała pod nosem. - Mógłby ci coś zaserwować, na przykład w piątek wieczorem.
 - Nie mam pojęcia, o czym mówisz - Sam na słowa koleżanki trochę się zakłopotała. - Dobra, ja coś ugotuję.
 - To ja chcę naleś...
 -  I to będzie jajecznica! - pokiwała palcem w jej stronę i uśmiechnęła się lekko.

 

środa, 5 grudnia 2012

3. Alabastrowe łzy

                 Dziewczyna biegła jakieś pół godziny główną ulicą. Nowe szpilki nie wyglądały już tak olśniewająco, a zazwyczaj starannie ułożone włosy poplątały się i zmoczyły deszczem. Jej fioletowe od zimna palce drżały, a dokładniej to cała drżała. Była przemoczona do suchej nitki, jej lewe kolano było zdarte, a jedwabne, drogie rajstopy pozaciągane. Przyjaciółka radziła jej, żeby nie szła sama. W tej okolicy roiło się od gangów, narkomanów i meneli. Samantha uznała, że w Nowym Jorku już nigdzie nie jest bezpiecznie i do przyjaciółki wybrała się sama. Właściwie to wracała z nieudanej randki z nowopoznanym kolegą na uniwersytecie. Studiowała resocjalizację. Zawsze pociągał ją ten kierunek, uwielbiała filmy kryminalne, poza tym zawsze uważała, że ma dużą siłę perswazji. Dzisiaj jednak cała jej wiedza, cała odwaga i opanowanie znikły. Pierwszy raz w życiu nie miała pojęcia co robić. Po "incydencie" chciała jak najszybciej odwiedzić Patrishię. Jak zwykle wszystko miała zaplanowane co do minuty. Miała zamiar jechać do przyjaciółki metrem, ale oczywiście przez niespodziewany obrót wydarzeń, musiała zmienić swoje plany i zrobić sobie mały spacer.
 - Sam? Co tak późno? Czekałam na ciebie jakieś dwie godziny. Umówiłyśmy się o ósmej! - Patrishia wyglądała na nieźle wkurzoną. Nie lubiła spóźnień, szczególnie gdy była czegoś ciekawa i nie mogła doczekać się spotkania. - Samochód cię potrącił? Wyglądasz strasznie. Dzwoniłam do ciebie, ale nie odbierałaś. Coś się stało? - wyraz jej twarzy szybko zamienił się ze zdenerwowania w zaskoczenie, może nawet strach. - Chodź do środka. Zrobić ci herbaty? Naprawdę wyglądasz okropnie. Mów co sobie zrobiłaś! Czeekaj... To on ci to zrobił? Wiedziałam, że jest jakiś podejrzany. Od początku wyglądał mi na takiego, co jak sobie coś postanowi, to łatwo nie odpuści. Do tego na pierwszy rzut oka wydaje się być na impulsywny i zbyt pewny siebie, wręcz brutalny i arogancki... Idiota. Mówiłam ci od początku. IDIOTA!!!
 - Trisch, uważaj bo się zapowietrzysz. - Joshua stał w drzwiach, jak zwykle idealnie ubrany, uczesany, w nienagannej pozie, z lekko zadziornym uśmieszkiem na twarzy.
 - Josh! Ona nic nie mówi! Sam... no powiedz coś. Wiesz, że nie lubię czekać! - Pat już krzyczała i lekko popychała w ramię dziewczynę, jednak ta pozostawała niewzruszona, nie odzywała się. Tylko przykucnęła na nogach i oparła się plecami o ścianę. Siedziała w ciszy. Po jej alabastrowych policzkach strumieniami płynęły łzy. Łzy, które sprawiały jej wiele bólu. Cierpiała ale nie była w stawie wydusić z siebie nawet jednego słowa. Jednego głupiego słowa, żeby opisać jak się teraz czuje.
 - Trisch! Nie widzisz, że dziewczyna musi odpocząć? Co się stało Sammy? - chłopak pogładził Samanthę po ramieniu. - Trischia, ona tu dzisiaj zostanie. Może spać na moim łóżku, ja prześpię się na podłodze, czy coś.
 - Nie... nie. W porządku... wpadłam na chwilę. Ja... zaraz sobie pójdę, tylko skorzystam z toalety. - dziewczyna wciąż drżała, a jej głos brzmiał prawie tak jak głos jej sąsiada z rakiem krtani.
 - Nie ma mowy! Zostajesz. A teraz jak już odzyskałaś mowę, to mów co się stało. - ton jej głosu był szorstki, ale jej oczy pozostały pełne współczucia i troski o przyjaciółkę. Po dwóch kubkach parującej herbaty z rumem Samancie rozwiązał się język. Opowiedziała wszystko, z bardzo drobnymi szczegółami.
[...]
 - A najgorsze jest to, że patrzysz w jego oczy, które są dla ciebie zupełnie obce oraz niesamowicie tajemnicze, a jednocześnie gorące i pełne czegoś, co za wszelką cenę chcesz poznać. - Sam po raz pierwszy dzisiaj się zaśmiała, ale nie był to szczery śmiech. Był to śmiech pusty i smutny. - To brzmi beznadziejnie głupio... A ja upiłam się paroma szklankami rumu. - zaśmiała się tym razem szczerze. Zawtórowali jej wdzięcznie słuchający przyjaciele. Wspomniała też o randce z Cameronem z uczelni. Zapomniał o spotkaniu i musiała na niego czekać jakieś pół godziny. W końcu gdy dotarł na miejsce, co chwilę mylił jej imię z Savannah, co samo w sobie jest idiotyzmem. Jedną z rzeczy, jakich nie tolerowała to bezczelność i zapominanie imion. Chłopak był nudny jak flaki z olejem, a rozmowa w ogóle się nie kleiła. Właściwie to ostatnio mało co "kleiło się" w życiu Sam...
Tej nocy spała niespokojnie. Zasnęła błyskawicznie, możliwe, że pomógł jej w tym alkohol, ale przez całą noc śniły jej się zielono-niebieskie oczy tak intensywnie wpatrujące się w jej twarz, nigdy nikt tak na nią nie patrzył. Nigdy nie widziała w niczyich oczach takiej żądzy, takiej brutalności, a zarazem takiego seksapilu, męskości, pewności siebie, która sprawiała, że cała wrzała ze wściekłości, a jednocześnie pragnęła, po prostu pożądała.

 

*          *            *

 

            Jefferson nie odezwał się, tylko spoważniał. Nie widział syna parę dobrych lat. Nie wyglądał dobrze, od śmierci matki z pewnością się zapuścił. Długo niestrzyżone włosy, zarost, brudne ciuchy. I ten zapach, smród alkoholu pomieszanego z papierosami i seksem. Matthew staczał się, możliwe, że w zawrotnym tempie.
 - Więc co tu robisz? Chyba nie wróciłeś?
 - Wróciłeś? To nie ja uciekłem. - uśmiechnął się gorzko.
 - Zawsze... przesadzasz. Czego chcesz... synu? - popatrzył badawczo w kiedyś znane mu oczy, a teraz pozbawione jakiegokolwiek wyrazu.
 - Potrzebuję pieniędzy.
 - Tak myślałem. Ostatnio tu byłeś jak wpakowałeś się w niezłe bagno. Na to ci te
pieniądze? - na twarzy ojca pojawiła się podejrzliwość.
 - To moja sprawa.
 - Twoja? Doprawdy? - spojrzał śmiało w oczy synowi. - To moje pieniądze. - uśmiechnął się gorzko.
 - Wiesz... zawsze byłeś skąpcem. - zmierzył go wzrokiem. - Nie chcesz mi pomóc to nie, czyli widzimy się ostatni raz. - odwrócił się na pięcie pewny tego, co zaraz się wydarzy.
 - Matt! Dam ci te pieniądze... - Jefferson wyciągnął portfel z czekami.
 - Czterdzieści tysięcy. - chłopak spojrzał ojcu prosto z bezczelnym uśmiechem.
 - Czte... że co?! Na co ci te pieniądze, smarkaczu?! - ojciec nie panował nad emocjami. Mattowi przypomniał się jego stary wizerunek. Od kiedy pamiętał, zawsze był  nerwowy i impulsywny. Zresztą ten temperament przeszedł z ojca na syna. Choć z daleka oboje zdawali się być przeciwnościami, z innych światów, to podchodząc bliżej można było stwierdzić, że są do siebie bardzo podobni. Tak samo gniewni, tak samo chciwi i za wszelką cenę stawiający na swoim. - W porządku. - uśmiechnął się zarozumiale. I wyciągnął długopis, wypisał okrągłą sumkę, i już miał podpisywać, kiedy niespodziewanie schował pisak do kieszeni. - Ale...
 - Wiedziałem, że to powiesz. Nigdy nie dajesz niczego tak poprostu, z dobroci serca? Yyy... czekaj, jakiego serca? - zaśmiał się pod nosem wciąż wpatrując się w ojca.
 - Przejdźmy do umowy.
 - Mów, co chcesz w zamian?
 -  To co zwykle. Czas żebyś się wziął za siebie. Jak ty wyglądasz? Nie tak cię...
 - Wychowałem? - Mattowi zadrgały nozdrza. Ojciec zostawił jego i matkę, gdy był jeszcze dzieckiem. Znalazł sobie nową chwilową miłość. Kilka razy prosił syna, żeby z nim zamieszkał, jak z matką było coraz gorzej. Ale ten nigdy nie zamierzał mu wybaczyć. Od tamtej pory liczył tylko na siebie.
 - Zamieszkasz ze mną. Daję ci miesiąc. Od jutra pracujesz w mojej firmie.
 - Nie będę twoją suką! Spadam stąd.
 - Matt... Nie wiem na co ci tak kasa, ale nie sądzę, by któryś z twoich kumpli był
milionerem. - Brunet strzepnął rękę ojca, którą ten położył mu na ramieniu. Wyszedł.
W jego oczach był wstręt, czysta nienawiść. Nienawidził ojca, za to co mu zrobił. Nie przyznawał się do wielu uczuć, ale lubił gniew, który wpędzał go w ekstazę. Tak, nic go tak nie kręciło jak gniew, strach, żądza...
Strach jest potrzebny, do pewnego stopnia jest wyznacznikiem naszej egzystencji i jeśli tylko nas nie sparaliżuje, to jest dobry. Pokazuje nam że żyjemy.
            Pił. Palił. Chciał przestać myśleć. Chciał się uwolnić od złych myśli, które zatruwały jego organizm. Papierosy i alkohol były lekarstwem, które zażywał bez recepty. Można powiedzieć, że był lekomanem.
Z zadumy wyrwał go wibrujący telefon w kieszeni. "Dan." Matt odrzucił połączenie.
Po chwili doszła wiadomość : "Cholera, Matt. Gadałeś z nim? Dzwoniłem. Wczoraj. Czemu nie odbierasz?! Jak będzie z tą forsą? Nic się tak nigdy nie liczyło. Tylko to. NIGDY. Daj znać".
Matt nienawidził tego uczucia, to tak jakby mu na kimś zależało. Ale nie, nie... Kiedyś kumpel pomógł mu, gdy najbardziej tego potrzebował. On tylko spłaci swój dług. Ośmieszy się, ale spłaci dług. To nie ma nic wspólnego z jakąś przyjaźnią, takie coś nie istnieje. W tym świecie nie ma już miejsca na takie rzeczy, w tym wszystkim liczą się tylko gniew, strach. Seks... Nic więcej.
Mężczyzna wyciągnął komórkę i jeszcze raz spojrzał na sms'a.
"Cholera".
 - Kasa za miesiąc. - odpisał pospiesznie i schował telefon do kieszeni. Położył gotówkę na ladzie i wyszedł z baru. W drzwiach zalała go fala zimnego wiatru, musiał przesiedzieć przy wódce dobrych kilka godzin. Wsiadł do samochodu i ruszył z piskiem opon prosto do domu ojca.
Zapukał głośno w drzwi, które po kilkunastu sekundach otworzyły się na oścież.
 - Zgoda. - i wszedł do środka.

 

*          *            *

 

"Każda żądza przez nas zdławiona rozpładza się w naszej duszy i zat­ru­wa ją." - Oscar Wilde

niedziela, 2 grudnia 2012

2. Marmurowa skorupa


Co? - zapytał całkiem zbity z tropu, wpatrując się z uwagą w przyjaciela.
- Wysiadły jej nerki... - mówił dalej cicho, podchodząc kilka kroków w stronę Matta – Jest piąta w kolejce. Piąta, rozumiesz?! - podniósł głos, kiedy emocje ponownie się w nim wezbrały. Myślał, że już się uspokoił, że jest w stanie wszystko spokojnie opowiedzieć i poprosić o pomoc, ale nawet nie musiał rozpoczynać zdania.
- Ile potrzebujesz? - zapytał Matt, zupełnie zapominając o wcześniejszej sytuacji i o dziewczynie, która korzystając z okazji wyrwała się z jego uścisku.
Był pewien, że to jeszcze nie koniec ich znajomości...
Zmierzył wzrokiem Daniela. Zawsze mógł na nim polegać, byli przyjaciółmi od zawsze, od czasów piaskownicy, przez czasy szkolne, aż do teraz. Wiedział, że musi mu pomóc, cokolwiek by to znaczyło.
- Czterdzieści tysięcy.
- Chyba sobie żartujesz – zaśmiał się nerwowo brunet. - Skąd ja ci wezmę taki hajs?!
- Słuchaj jeśli naprawdę kogoś kochasz, to nie zrezygnujesz z niego nigdy. Rozumiesz mnie.. NIGDY. Choćby nie wiem co zrobił, gdzie był i z kim był. Jeśli kogoś kochasz to o niego walczysz, nigdy go nie zostawiasz. Zawsze wracasz, nie ważne jak by Cię zranił. Czekasz i zastanawiasz się co teraz robi, gapisz się całymi dniami na telefon, oczekując że zadzwoni..
Modlisz się. O niego, o jego szczęście, o to żeby cieszył się każdym dniem, każdą chwilą. I nie poddajesz się, cholera...Wiesz, że nie możesz się poddać, bo ta osoba jest wszystkim co masz na tym świecie, co cię tu trzyma. Wyobraź sobie, że w jednej chwili tracisz wszystko, nie tylko materialnie... Wyobraź sobie, że nie możesz oddychać, nie masz tlenu, choć to wydaje ci się takie bezsensowne i żałosne. Nie możesz nabrać powietrza, od środka czujesz się pusty, jesteś pieprzoną skorupą. A teraz pomyśl, że to uczucie jest czymś więcej niż tlen, jest sensem każdego twojego dnia, każdych wzlotów i upadków. A gdy upadasz, to podnosisz się tylko i wyłącznie dla NIEJ.
Tak, to właśnie jest MIŁOŚĆ. - ugryzł się w język, dobrze wiedział, że Matt nie jest zdolny do miłości. Z pewnością nie jest typem romantyka, który wysyła swojej kobiecie kwiaty i czekoladki i zaprasza na długie spacery w świetle księżyca. Zresztą kto tak robi?
- Od kiedy zmieniłeś orientację? Gadasz jak jakiś pierdolony pedał - zmierzył go wzrokiem ale uśmiechnął się.
- Słuchaj, ja wiem, że taka kasa z nieba nie spada. Ale może znasz kogoś no wiesz... nieźle nadzianego, przecież możesz od kogoś pożyczyć. Serio, Matt, wiesz, jakie to jest dla mnie ważne. Dasz radę?
- Jest ktoś taki. Ale nie chcę TEJ OSOBY widzieć. Nigdy. - jego twarz spoważniała jeszcze bardziej.
- Matt, zrób to dla Katie. - Dan popatrzył na przyjaciela ze zmarszczonymi brwiami.
- Jeśli już coś zrobię, to nie dla żadnej dupy. Robię to dla ciebie stary... Bo jesteśmy kumplami. - podszedł do leżącej kilka kroków od nich torebki, chwycił ją, odwrócił się i odszedł.
 

*          *            *

            Po powrocie do swojego mieszkania jeszcze długo myślał nad tym, co ma zrobić. Nigdy nie musiał podejmować takich decyzji, zwykle nikt nic od niego nie wymagał, ani on niczego nie potrzebował. Nie był zależny od nikogo. Cholera, w jednej chwili ma się wszystko zmienić. Podjął decyzję i wkrótce okaże się, czy słuszną.
            Jedyną rzeczą, jaką wziął były kluczyki do samochodu, do starego Forda matki. Kiedy jeszcze żyła, wiele razy chował się tam, jak w domu nie dało się już wytrzymać. To była jego baza, schron. Odpalił wóz, usłyszał znajomy warkot silnika, tak dawno nie używany, poczuł znajomy zapach. Taak, lakier do włosów jego mamy, bardzo charakterystyczny. Jak był mały uwielbiał wąchać jej włosy, świeżo spryskane lakierem. To jedno z tych dobrych wspomnień burzliwego dzieciństwa. Tak, z pewnością jedno z najlepszych. I to wszystko brzmi żałośnie.
Włożył klucz do stacyjki, włączył muzykę. W radiu tkwiła jeszcze stara kaseta jego matki, ale nie chciał jej słuchać. Źle mu się kojarzyły, słuchała ich zawsze jak... Nieważne.
Po godzinie drogi dotarł na miejsce. Kiedyś już tu był, z ciekawości. Przysiągł sobie, że więcej już tu nie wróci, że pożegna to miejsce raz na zawsze. Jak o nim myślał, robiło mu się niedobrze. Ludzi zamieszkujących tą posiadłość uważał nie tylko za skretyniałych snobów, ale także za niepotrzebną część społeczeństwa, którą trzeba wykluczyć i zapobiec rozmnożeniu i rozprzestrzenieniu.
Siedział w aucie jeszcze dobre dziesięć minut, ale w końcu jego duma zwyciężyła:
- Pierdolę to. Nie zrobię tego, nie ośmieszę się przed tym pajacem! - gadał sam do siebie.
Chwilę potem podjął decyzję, że dobrym rozwiązaniem będzie spokojne przemyślenie sprawy w jakimś barze. To najlepszy, a właściwie jedyny sposób, jaki znał, na rozwiązywanie problemów. Dla niektórych alkohol jest zabawą, przyjemnością, dla innych nałogiem. Dla Matta był ucieczką. Ucieczką przed życiem. Takim sposobem "uciekał" już od dawna. To oczywiście nie sprawiało, że kłopot znikał, jedynie przygaszało złe uczucia. Złość i smutek zostały zastąpione ukojeniem i wyluzowaniem. To o wiele lepsze wyjście. Przynajmniej według Matta.
            Podjechał do jakiegoś potencjalnego baru przy głównej ulicy. Nie był w jego stylu, było tu zbyt tłoczno. Ale nie miał ochoty szukać dalej innego miejsca, więc zaparkował i wszedł do środka. Ciemny wystrój wcale go nie przytłoczył. Parkiet po środku całego pomieszczenia pełen był pijanych i roztańczonych małolat. Parę dziewczyn opierało się też o ścianę, najwyraźniej czekając, aż je ktoś zaprosi do tańca. Roiło się tam od pięknych kobiet gotowych na wszystko, ale też od niebezpiecznych typów i "nieśmiałych" studencików. Nigdy nie miał problemu, żeby takich rozpoznać w tłumie, patrząc na osobę potrafił określić do której z tych grupek się zaliczała i jakiego sposobu musiał użyć, żeby ją złamać.
Usiadł przy barze i zamówił Rocket Fuel. Seksowna barmanka podała mu drinka ze słodkim, zalotnym uśmieszkiem. Miała na sobie skórzaną mini spódniczkę i obcisłą bluzkę z głębokim dekoltem. Lubił takie dziewczyny, ale tylko na jeden raz, żeby się zabawić. Zazwyczaj były dobre w łóżku i niesamowicie energiczne, lubiły stosować różne techniki i przejmować władzę nad facetem, co go tak kręciło. Lubił wyzwania, nie pociągały go uległe laski.
Matt zawsze miał mocną głowę, co nie można było powiedzieć o dziewczynach obok, które słaniały się na nogach, najwidoczniej chcąc zwrócić na siebie uwagę.
Zawsze śmieszyły go takie naiwne, młode licealistki. Takie najłatwiej było uwieść, oszukać, zabawić się nimi, a później zostawić. Każda marionetka w jego dłoniach prędzej czy później mu się nudziła. Zawsze uważał, że kobiety są jak zapałki, gdy je rozpalasz, są piękne, ale z czasem gasną i tracą swój urok, są zwyczajne, nudne, pospolite. Wtedy trzeba znaleźć nową zabawkę.
Już miał się zbierać do wyjścia, kiedy wpadła na niego jakaś młoda dziewczyna. Miała najwyżej osiemnaście lat.
- Oj, sorry... Heej, ja cię skądś znam. Jak ty tam miałeś... Maaatt, no tak, Matt, kopę lat. - zaśmiała się z czkawką, była nieźle wstawiona. Nie pamiętał jej, może nawet nigdy nie znał jej imienia lub nie przywiązywał do niego uwagi.
- Taa, a ty jesteś...
- Bekah.
- Taak, właśnie. Poznaliśmy się...
- Na imprezie u Dana. - zaśmiała się lekko - Nie zadzwoniłeś, ty... niegrzeczny... - pomachała palcem w jego kierunku i potknęła się o własne stopy.
- Mam cię. - uśmiechnął się. Uwielbiał takie gierki i był w nich całkiem dobry. Tyle, że zazwyczaj go nudziły, gdy trwały zbyt długo lub gdy zdobył już swój cel.
Dziewczyna usiadła obok niego.
- A więc Matty, co tu robisz?
- Załatwiam sprawy. - wyraz jego twarzy pozostał nieodgadniony.
- Zawsze byłeś taki tajemniczy - mrugnęła nieprzytomnie. - i zawsze mnie to kręciło.
- Doprawdy? - uśmiechnął się szarmancko. - Proszę jeszcze jedną czystą. - zamówił u barmanki. - Masz ochotę gdzieś wyskoczyć? - uniósł brwi.
- Czekałam, aż mnie zapytasz. - wstała i ruszyła chwiejnym krokiem do wyjścia. Matt poszedł za nią. Wsiedli do samochodu. Matthew nawet nie zdążył odpalić silnika, jak poczuł rękę wędrującą wzdłuż jego uda. Uśmiechnął się sam do siebie. Odwrócił się do Beki i pogładził ją po ręce.
- Słuchaj Betty...
- Bekah - poprawiła go. On zdawał się nie zauważyć swojego błędu.
- Nie musimy tego robić, jak nie chcesz. Do niczego cię nie zmuszam. - uśmiechnął się do swoich myśli. Jeszcze nigdy w takie sytuacji kobieta mu nie odmówiła, ale jakby tak się stało, to chyba jednak nie postąpiłby według zasad dobrego zachowania. - To twoja decyzja - wyszeptał jej w ucho delikatnie łaskocząc ją po policzku. Pocałował ją delikatnie. Odwzajemniła pocałunek. Oddalił się od niej i spojrzał jej w oczy.
- To chyba się nie uda. - powiedział cicho, patrząc jej w oczy. 3,2,1... teraz.
- Co?! Ja, ja, ja mogę się poprawić! Matty, daj spokój. Chyba mi nie odmówisz? - uśmiechnęła się figlarnie z lekko zamglonymi alkoholem oczami.
- Tobie? Jakże bym śmiał...
               Obudził się następnego dnia w samochodzie kilka przecznic od celu wyprawy. Był zmęczony i zaspany. Do tego bolał go kark od niewygodnego samochodowego fotela. Westchnął ciężko spoglądając przez okno na ulicę. Musiało być wcześnie, bo chodniki były niemal puste, nie licząc kilku dzieciaków, które właśnie przechodziły przez pustą jezdnię. Zmierzwił dłonią włosy i przekręcił kluczyk w stacyjce. Nadszedł czas, by zmierzyć się z tym, co go tutaj czeka. Droga zajęła mu zaledwie kilka minut.
- Dobra, wychodzę i walę prosto z mostu, najwyżej jak nie wytrzymam napięcia to się na nim wyładuję. - uśmiechnął się do lusterka. Wyglądał strasznie, rozczochrany, zarośnięty,  ale to nieważne. - Nie może GO interesować mój wygląd, trzeba było wcześniej się tym martwić.
Wysiadł z auta i ruszył w kierunku drzwi wejściowych do wielkiego domu z dużym ogrodem.
Po drodze mijał marmurowe rzeźby na wzór greckich posągów, starannie przystrzyżone krzaki, równo obciętą i równomiernie zieloną trawę. To wszystko budziło w nim wymioty.
Zadzwonił do drzwi.
Po chwili usłyszał buty na posadzce za drzwiami i ujrzał znajomą mu twarz w progu.
Nie wiedział co powiedzieć, tylko patrzył się w siwe oczy mężczyzny. Wreszcie ten odezwał się pierwszy.
- Matthew? Co ty tu robisz?
- Jefferson. Widzę, że ci się powodzi. - ominął pytanie z kamienną twarzą.
- Przecież nie musisz do mnie mówić po nazwisku. - mężczyzna uśmiechnął się prawie niezauważalnie.
- Tak? A mi się wydaje, że już dawno straciłeś rangę ojca.

sobota, 1 grudnia 2012

1. Gorycz o słodkim zapachu lawendy


Szedł przez puste aleje miejskiego parku. Niebo uchylało się sennie nad powierzchnią traw i chodnika, zanurzonych w ostatnich promieniach zachodzącego już słońca. Dookoła monotonnie rozbrzmiewały ostatnie pomruki zapadającego w sen miasta.
Włóczenie się samotnie o tej porze, szczególnie po tej okolicy, nie było najlepszym pomysłem, zwłaszcza dla ludzi, których łatwo było przestraszyć. "ON" jednak nie należał do tego grona... Był pewny siebie, może nawet za bardzo. Lubił strach, kręcił go dreszcz przebiegający po plecach, kiedy wyczuwał zagrożenie. Zazwyczaj właśnie dlatego się tu zapuszczał. Dzisiaj było dziwnie cicho, ale możliwe, że była to tylko cisza przed burzą.
Idealny spokój zagłuszył dźwięk szpilek stąpających po chodniku. Podniósł zaciekawiony wzrok, po drugiej stronie jezdni zobaczył kroczącą szybko młodą kobietę, koło dwudziestki. Dość wysoka, szczupła, z długimi, lekko falowanymi ciemnymi włosami. Na pierwszy rzut oka można było ocenić, że nie jest stąd, że była tu pierwszy raz. Tutaj rzadko spotykał tak niewinnie wyglądające kobiety, szczególnie o tej godzinie. Nie wyglądała na prostytutkę, z całą pewnością nią nie była.
Różniła się od reszty, od tych, które znał.

Była zdenerwowana i roztrzęsiona. Obejmowała się ciasno ramionami, spuściła głowę i patrzyła na swoje buty. Co chwilę odwracała głowę, dobrze wiedziała, że tu nie jest bezpiecznie. Całkowicie nie pasowała do tego otoczenia. Tak, nieskazitelne czółenka od Prady wyglądały wręcz groteskowo na tle brudnych ulic Bronxu, na obrazie nędzy i przestępczości.
Powietrze zgęstniało i ciążyło w płucach, przyspieszyła kroku. Najwyraźniej zbierało się na deszcz, a ubrana od stóp do głów w najnowsze kolekcje najlepszych i najbardziej rozchwytywanych projektantów, na pewno nie była przygotowana na takie zmiany pogody.
Ciężkie, pojedyncze krople spadły na jej nowy żakiet.
- Świetnie, tak... cudownie. Cholera, co mnie naszło, żeby akurat dzisiaj... - wyszeptała do siebie, ale w tej samej chwili zauważyła małą grupę ludzi obserwującą ją z wąskiej, ciemnej uliczki między budynkami. Zobaczyła, że ktoś do nich podchodzi, ubrany w obdarte dżinsy i czarną bluzę z kapturem zaciągniętym na głowę. Miał też na sobie rozpiętą, skórzaną kurtkę. Któryś z nich coś powiedział, co sprawiło, że równocześnie wszyscy odwrócili się w jej stronę. "Jeszcze tego brakowało, żeby zaczepiła mnie banda ćpunów..." .
Znów zaczęli coś komentować, tym razem na tyle głośno, że była w stanie ich usłyszeć, właściwie to mówili do niej:
- Hej laluniu, zmokła ci kurteczka? Chętnie cię rozgrzeję. - do jej uszu dotarł chrapliwy, obrzydliwy śmiech, nie widziała, który z nich się odezwał.
"Ignoruj ich, idź jak gdyby nigdy nic, nie daj po sobie nic poznać..."
- Ale nóżki! - zagwizdał jeden z tych obleśnych typów. Przyspieszyła kroku
- Hej! Dokąd idziesz? Jeszcze z tobą nie skończyliśmy! Matt, weź ją sobie, tylko uważaj, żeby nie zabrudzić tych jej, no... chodaków, bo nam się panienka popłacze! - tym razem wszyscy wybuchnęli śmiechem, a jeden z tych głosów zbliżał się niebezpiecznie w jej stronę. Nie zważając na deszcz, który już porządnie zmoczył ulicę, myślała tylko o tym, by zniknąć z zasięgu ich wzroku. Przerażały ją jej myśli, które błądziły w jej umyśle jak oszalałe. Nie czuła nic oprócz strachu. Wbiegła w jakąś odosobnioną alejkę, gdzie zauważyła duże kontenery na śmieci. Tam może się schronić, tak, to najlepsze miejsce w tym wypadku, nikt jej nie zauważy. Będzie bezpieczna...
- Spieszysz się gdzieś? - usłyszała głos tuż zza swoich pleców. Mężczyzna stał oparty o mur i przypatrywał jej się z drwiącym uśmiechem. Nie widziała jego twarzy, wciąż miał kaptur.
- Nie wyglądasz mi na taką nieśmiałą, niezła kiecka... pewnie tatuś dużo zabulił. - spoglądał na nią nie ruszając się z miejsca. Ona natomiast chciała ruszyć z powrotem na ulicę, ale zagrodził jej drogę.
- Pytałem. Spieszysz się gdzieś? - zobaczyła zarys jego twarzy, przez chwilę przez myśl przeszło jej, że jest nawet przystojny, ale kiedy zobaczyła grymas malujący się na jego ustach, zmieniła zdanie. Próbowała wyszarpnąć rękę z jego uścisku.
- Słuchaj, zaraz będzie tu mój chłopak, lepiej...
- Chłopak mówisz... chętnie sobie z nim pogadam. - zobaczyła jak kąciki jego warg unoszą się w zadowoleniu.
- Nie, nie... To na prawdę nie jest konieczne. Już jestem spóźniona, muszę lecieć. - pociągnęła mocno rękę - puść mnie, słyszysz?! Możesz mieć kłopoty... - zdenerwowało ją, że lekceważąco podniósł brwi - Tylko jedno moje słowo i już nie wrócisz do swoich obleśnych kumpli. - zmierzyła go wzrokiem.
- A jednak miałem rację... Córeczka tatusia walczy o swoje, niestety nieudolnie. - odepchnął ją z pogardą na bok.
- Nic o mnie nie wiesz! Zostaw mnie psycholu! To, że twój ojciec jest pieprzonym pijakiem, a matka tanią szmatą, to nie znaczy, że... - uderzyła w coś twardego, chyba mur. Z tyłu głowy poczuła mrowienie.
- Kto by pomyślał? Taka dama ma taki niewyparzony język? - zaśmiał się gardłowo, co ją przeraziło. Rzuciła mu torebkę pod nogi.
- Dobra, bierz co chcesz, tylko idź już! - krzyknęła.
- Na prawdę myślisz, że zależy mi na twojej kasie? - podniósł znacząco brwi. Zobaczyła, jak zbliża się do niej jego stopa. Wsunął ją pod jej sukienkę i odsłonił zgrabne udo. Zaczęła szybko oddychać.
- Nie, proszę, nie! Mam pieniądze! - krzyczała do niego z dołu, ale czuła, że to nic nie da. Znajdowała się nad przepaścią, nie wiedziała, co ma robić.
- Już ci mówiłem, pieniądze mnie nie interesują, chcę ciebie. - uśmiechnął się złowieszczo.
"A teraz myśl, czego się nauczyłaś, gdzie masz kopnąć? O, taa..." Wymierzyła nogą w jego krocze, co odepchnęło go o parę stóp dalej. Czas na ucieczkę. Szybko podniosła się z ziemi, zostawiła torebkę i ruszyła biegiem naprzód. Parę sekund później mężczyzna chwycił ją w talii.
- Nieee! Puść! - szarpała się w jego objęciach.
- Nie doceniłem cię, ale teraz już mi nie uciekniesz. - wychrypiał jej prosto w prawe ucho. Na jej szyi poczuł perfumy o zapachu lawendy. Odwrócił ją przodem do siebie.

 […] spojrzała na niego z [...] nienawiścią i całą udręką człowieka,
który stracił resztki nadziei na to, że zdoła wywrzeć jakiś wpływ na jego myśli, pragnienia i uczynki. - T. Harris "Milczenie owiec"

 Był bez kaptura, który spadł podczas szarpaniny.  Ujrzała twarz mężczyzny, trochę po dwudziestce, dość przystojną, chociaż trudno ocenić. Był nieogolony, miał zaczerwienione, podkrążone oczy, a usta opuchnięte. Do tego śmierdział potem, jakby od paru dni szwendał się po ulicach Nowego Jorku. Na pewno mogła stwierdzić, że był wysoki i miał ciemne włosy. Patrzył na nią badawczo, nie miała pojęcia o czym myśli. Zazwyczaj potrafiła przewidzieć ruchy mężczyzn, uważała ich za lekkomyślnych i łatwych do rozszyfrowania, ale teraz była w kropce. Nie widziała żadnych emocji, żadnych uczuć. Coś usłyszała, czy to jakieś imię? Wołanie z niedaleka.
- Matt! Hej, Matt! - teraz słyszała wyraźnie, ktoś krzyczał. Chwila nieuwagi i dziewczyna wyrwała się z objęć mężczyzny. Widział jak ucieka, nie biegła dość szybko, mógłby ją dogonić, ale stracił na to ochotę. Jeszcze nie raz trafi na taką cnotkę.
- Matt... - usłyszał znajomy głos. - Stary co ty tu robisz? Nieważne, słuchaj mam sprawę.
- Dan, czy to ważne? Bo widzisz, jestem zajęty. Widziałeś tę ślicznotkę? Właśnie...
- Stary, to jest ważne. - zazwyczaj roześmiany i wyluzowany Dan zdawał się nie być sobą.
- Co jest?
- Może nie tutaj. - był zdenerwowany, obracał z palcach papierosa.
- Skoro to jest takie ważne, to mów. - trochę go irytowało zachowanie kumpla, szczególnie, że zepsuł mu zabawę. Dan wciągnął głośno powietrze.
- Potrzebuję dużej kasy. Katie umiera...

 

 

Obserwatorzy

Łączna liczba wyświetleń